Jak to było "tam"...
28 listopada 2006, 00:34
" Śpieszmy się kochać ludzi
Tak szybko odchodzą
Pozostaną po nich buty
I telefon głuchy... "
Pozostały buty, głeboko ukryte przeze mnie w szafie, sama nie wiem po co... Pozostał głuchy telefon... Dzwoniłam w ten dzień od samego rana i nie odpowiadał... Nie śpieszyło mi się, by kochać... I tak właśnie szybko odszedł. Zastanawiam się ostatnio, czy rzeczywiście nie z mojej winy. Może gdybym okazała więcej serca, więcej cierpliwości i próbowała... Może gdybym go nigdy nie spotkała, nie zakochałby się, nie wyjechałby tam, żyłby teraz... Może. Tyle pytań, a odpowiedzi na nie są już głęboko pod ziemią...
Wyjechał 11 listopada 2005 roku. Nasz synek miał wtedy niecałe 9 miesięcy. Kupiliśmy mieszkanie, wzieliśmy masę kredytów. Pojechał ponoć po to, by było nam lżej. Tylko, że wtedy, nie było już żadnych "nas". Nie było tak naprawdę od początku. Oboje chcieliśmy być rozsądni i odpowiedzialni, razem wychować dziecko, stworzyć mu rodzinę... Tylko, że taką "dziwną". Bez uczuć praktycznie. Ale wyjechał. Pracował ciężko w "fabrykach". Nigdy nie narzekał. Nigdy nie mówił, że coś go boli, że jest chory i nie może pójść do pracy. Połamały go korzonki, zaciskał zęby z bólu, ale wstawał, robił sobie śniadanie, termos mocnej kawy i szedł. Miał ostrą grypę - też szedł. Pracował nocami, od 18 do 6 rano. Gdy przyjechaliśmy z Michałem na wakacje, na ponad miesiąc, ledwo chodził, tak bolały go obtarte i odparzone od ciężkich roboczych butów nogi. Mały wstawał o 8-9 rano, czyli jakieś 2-3 godziny po tym, gdy Rysiek się kładł. Ale wstawał razem z nim... By jak najdłużej móc się nim nacieszyć... Po dwóch tygodniach schudł i zmizerniał, ale nie narzekał. Cieszył się, że ma obok siebie syna... Ja się nie liczyłam. Syn... On był najważniejszy. Spędzał z nim każdą wolną chwilę, chodził na place zabaw, uczył kopać piłkę... Spali razem w ciągu dnia, po obiedzie, potem wstawał, szykował kolację, znów kawę i szedł do pracy... Był bardzo dobrym ojcem. Tęsknił za małym, za każdym razem gdy któryś z kolegów jechał do Polski, zawsze mu coś podrzucił. A to koszulki, a to buty, kurtkę, zabawkę... Mały miał zawsze wszystko. Niczego mu nigdy nie brakowało... Jego życie tam polegało na wstawaniu do pracy, zrobieniu sobie czegoś do jedzenia, spaniu i oczekiwaniu na weekend, by móc zadzwonić do mnie i dowiedzieć się czy Miś mówi już jakieś nowe słowo, czy nauczył się chodzić, a ile ma już zębów... Tęsknił. Strasznie tęsknił.... I było mu tam bardzo źle. Nie mówił o tym, ale ja to wiem, ja to widziałam. Nie umiał żyć z daleka os synka. To tak jakby mi kazali wyjechać. Serce by mi pękło.... Był bardzo dobrym człowiekiem.... Zmarł 14 listopada 2006 roku w wieku 38 lat - przyczyna śmierci - jak dotąd nie znana... Wszystkie podejrzenia wcześniejsze, okazały się błędne. Czekamy. Minął rok i trzy dni... Tyle czasu nie widział synka... Tyle czasu tęsknił i płakał w poduszkę... Tyle czasu pracował bardzo ciężko... Żeby potem tam umrzeć... Nie. Nie umiem jeszcze napisać więcej. Nie stać mnie na to... :( To i tak było już wiele.
Dodaj komentarz