Miałam być...
30 października 2006, 18:50
... mniej monotematyczna ( ale jednak:P ). Więc jest tak - kiedyś musiało to ze mnie wreszcie wyjść. Czemu akurat dzisiaj? Bo jest zimno, smutno, szaro, mój książe będzie u mnie dopiero (już!!!) za nie całe dwa tygodnie (tęsknię!), do tego znów wstrętne grzane piwo z miodem (aczkolwiek pomaga, fuj!), bo grypsko się przypałętało. Więc nastrój czysto melancholijny - fachowo, tzw obniżenie nastroju - jak mawia mój pan psychocośtam :P. Tego nie było, więc będzie...
1 Lipca 2003 roku, godz. 12.00 - MÓJ ŚLUB - za wiele nie ma do opisywania. Był i już....
Początek kwietnia 2004 roku - godziny ranne - złożyłam pozew o rozwód po uprzednich próbach wyjaśniania przez trzy miesiące i załagadzania sytuacji, co nie przyniosło żadnych efektów (bez orzekania o winie, bo po co mi brudy wyciągać, i tak będą zadawali masę nieprzyjemnych pytań...). Chciałeś mnie "przykuć do siebie" T. no to już Ci się to nie uda...
Połowa kwietnia 2004 roku - coraz bliżej sprawy rozwodowej, coraz większy stres, nikogo bliskiego by wesprzeć... Dół kompletny. Wtedy znajomi wyciągają mnie "na siłę" na grilla, tydzień po moich urodzinach. Tam poznaję pana R.
Połowa czerwca 2004 roku - jestem po pierwszej rozprawie rozwodowej... Dowiaduję się, że jestem w ciąży... Panu R. nie bardzo się to podoba - kwituje wiadomość o dziecku słowami "nie czas i nie miejsce na to". Daję mu wolną rękę, postanawia się z tym przespać... Szlak, znów jakiś cholerny popapraniec. Na nstępny dzień "po przespaniu się" stwierdza, że jest "odpowiedzialny" więc razem będziemy wychowywać dziecko. Mam ochotę kopnąć go w mordę!!! Umiem tak wysoko podnieść nogę, a co.
Kolejne miesiące 2004 roku - jest coraz gorzej. Mój już prawie były mąż stara się utrudniać rozwód, bo na rękę mu jest mieć żonę - szczególnie teraz w ciąży - co z tego, że to nie jego dziecko.. Niestety - jestem sprytniejsza od niego. Pan R. bardzo usilnie stara się obrzydzić mi życie - pomimo że i tak ciążę znoszę kiepsko, co chwilę szpitale, tabletki, ciąża jest zagrożona... Udaje, że zaczyna dbać o zdrowie moje i swego przyszłego potomka... Niezbyt usilnie, bo nie wierzę w to. Przeprowadzam się do mamy. Tam "szaleje" mój brat. Znów więc ląduję w szpitalu. Brat ma wyrzuty sumienia - chociaż tyle.Chociaż on.
Koniec stycznia 2005 roku - ostatnia sprawa rozwodowa. I koniec, jestem już "panną z odzysku". Musiało mi się to udać, inaczej nie byłabym sobą. Zawsze osiągam swój cel. Parę godzin później znów szpital, stres wziął górę. Tego nie było w planach "twardej Magdaleny". Cóż, życie płata figle.
23 luty 2005, 16.17 - to już opisywałam. Urodził się mój największy skarb - Miś. Przez pierwsze 3-4 miesiące, jego "tatuś" nie raczył mnie nawet odciążyć na chwilę. Bo po co. Dopiero potem przyznał się, że bał się, iż zrobi dziecku krzywdę... Pacan. Można było poinformować łaskawie wcześniej.
Początek kwietnia 2005 - planujemy chrzciny małego. Pan R. nie zgadza się, jest ateistą. Szanuję to, ale proszę, by po prostu był. NIE. No to nie.
Listopad 2005 roku - nie daję już rady, pan R. postanawia wyjechać do UK żeby "było nam łatwiej" bo mamy cztery kredyty, w tym mieszkaniowy. Wyjeżdża.
Grudzień 2005 - przyjeżdża na święta, na tydzień. Sztywno jest.
23 luty 2006 roku - Michałek kończy roczek. Pan R. nie łaskaw przyjechać. To nie.
Kwiecień 2006 roku, święta Wielkiej Nocy - pan R. znów zapowiada że go nie będzie. To się udław!!! Robię chrzciny, a Ciebie nie będzie brak.
I tak dalej. Doszłam do wniosku, że ten związek - nawet nie wiem czy można to tak nazwać "związek" - skończył się zanim tak naprawdę się zaczął. I nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie moja ciąża. CHOLERNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Fajnie było, fajny seks, to tyle... W ten sposób byśmy się zapewne pożegnali.
Smutna, aczkolwiek prawdziwa historia. I proszę się nie rozklejać i nie użalać, niektórzy mają gorzej ;). Ja mam wspaniałego synka i właśnie się zakochałam. Może będzie inaczej... :D
Dodaj komentarz