Czemu tam pojechałam? Czemu odpisywałam uparcie na te wszystkie listy? Bo tak właśnie - weszłam po raz drugi do tej samej rzeki, w której kiedyś omal się nie utopiłam... Ale "coś" wróciło. Jakieś wspomnienia tego, co było miłe, myśli, że może to wróci, że już wraca... I nie ważne gdzie był. Przez te 7 lat naprawdę za nim tęskniłam. Bałam się Go, a jednocześnie tęskniłam. Durna baba...
Zapytał mnie wtedy, czy wiem, za co tam jest. Odpowiedziałam, że wiem tyle ile mówią ludzie, a ludziom nie wierzę. Opowiedział mi z grubsza historię swojego wtedy, 5 letniego pobytu tam - w jednym z najcięższych w Polsce Zakładów Karnych. Nie będę tego przytaczać, bo to Jego sprawy, Jego życie i to On się kiedyś z tego będzie rozliczał z Bogiem... Potem mnie wziął za rękę i przytulił... Boże, jak bardzo mi wtedy tego brakowało....
Potem znów były listy, telefony,a moje życie zaczęło polegać na oczekiwaniu od widzenia do widzenia, czyli raz w tygodniu. Po kilku pobytach tam... wróciłam do Niego. Był szczęśliwy, miał dla kogo czekać na wolność. Jakoś w maju, oświadczył mi się. Na sali widzeń oczywiście. Zgodziłam się. Z jednej strony, zawsze tego chciałam, z drugiej, wiedziałam, że wiele to ułatwi jeśli chodzi o przyspieszenie Jego wyjścia. Ustaliliśmy termin na 1 lipca 2003 roku. Ślub odbył się w dość ładnej sali, bez krat, bez klawiszy, był tylko wychowawca... I nasze rodziny. Ode mnie tylko mój brat... Po ceremoni dwie godziny widzenia z wszystkimi, czemu nie mógł sie nacieszyć. Potem pożegnanie... I on sam w swojej celi, ja z całą resztą w domu, przy wódce, bo inaczej się nie dało....
Zaczęły się tzw widzenia rodzinne, czyli my sami we dwoje w osobnej sali. Wiadomo w jakim celu. Latałam po prawnikach, wydawałam ciężko zarobione pieniądze na ich słowa - "przykro mi, ale nic się nie da zrobić, zbyt długi wyrok, zbyt długi okres jeszcze do końca..." Powiem tylko, że dostał 11 lat... Próbowałam wszystkiego, nic nie działało... Potem się zaczęło. Szpiegowanie mnie na każdym kroku, odwożenie do pracy, po pracy... Myślicie, że będąc "tam", nic nie można? Pomyłka, można wiele jak się ma "długie ręce". A on miał. Wiedział z kim rozmawiałam na rogu ulicy w konkretny dzień... Na jakiej dyskotece byłam, z kim chodziłam po ulicach... Itd. Było jeszcze masę takich sytuacji, ale pominę. Zaczęło się też utrzymywanie przeze mnie jego rodziny i jego samego. Mama miała długi, trzeba jej pomóc, siostra nie ma pracy, a chciałaby na fajki, ojciec na piwo, on na widzeniu 100-300 zł zostawiane w kantynie, do tego raz w m-cu paczki. Ja miesięcznie zarabiałam 1000 złotych... I nic z tego nie miałam. Wtedy nie było to ważne. Najważniejsze, żeby "mój mąż" miał wszystko. I miał...
Zaczęłam mieć tego dosyć. Zaczęłiśmy się kłócić. Najpierw o jego matkę, bo był "ukochanym synusiem". Potem o wszystko inne. W między czasie staraliśmy się o dziecko, bo wtedy mógłby wyjść wcześniej. Nie wyszło. Na całe szczęście!!! Dlatego gdy już w trakcie rozwodu dowiedział się że jestem w ciąży, zaproponował mi, żebym powiedziała, że to Jego dziecko !!! Nie zgodziłam się. Wtedy już miałam tego dośc. Przykro mi. Nie dałam rady. Nie byłam na tyle silna, by czekać kolejnych kilka lat na męża... Który nie wiadomo jaki byłby w życiu codziennym. Znów zaczęłam się go bać. Ale nie tak jak kiedyś. Wiem, że nie zrobiłby mi już krzywdy. Bo nie pozwoliłabym na to. Najlepszym dowodem jest moja decyzja o rozwodzie. Chciałam mu pomóc. Naprawdę chciałam. Nie dałam rady psychicznie. Przepraszam... Ale nie żałuję swojej decyzji o odejściu. Nadal jeździłabym tam, pewnie już z dzieckiem i tłumaczyła, że "tatuś tu pracuje, buduje kościół", tak jak tłumaczyłam jego wtedy 7 letniej córce... I nie pozostało też już nic z tej urojonej "miłości", którą sama sobie wmówiłam, bo czegoś/kogoś brakowało mi w życiu... Dlatego potem miałam uraz. Powiedziałam sobie - nigdy więcej ślubu... I co? ;)
Chciałabym żeby ułożyło mu się w życiu. Bo on nadal tam jest... Pozostały mu jeszcze jakieś 2 lata... I mam nadzieję, że znajdzie normalną kobietę, która go pokocha i którą on pokocha. I nareszcie będzie mógł przytulić bez wzroku klawiszy na sobie, swoją córeczkę... I będzie mu nareszcie dobrze w życiu. Chciałabym tego :).
P.S. W czasie tego małżeństwa, które trwało 2 lata, pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, żeby zarobić na męża, pracowałam jako wolontariuszka, dająć korepetycje dzieciom z biednych rodzin, jeździłam z nimi na wycieczki organizowane przez wolontariat działający przy kościele, robiłam staż w radiu,którego na pewno nie słuchacie na codzień ;) i wiele innych rzeczy, czyli wszystko, oprócz zajęcia się swoim własnym życiem. Może gdybym wtedy pokierowała nim inaczej... Gdybym nie dała się najzwyczajniej na świecie oszukać pięknymi słowami o miłości i przyszłości... A byłam potrzebna tylko jako przynęta dla sądu... Cóż, zrozumiałam to o 2 lata za późno. Dobrze, że wogóle. I tak życzę Ci wszystkiego najlepszego w życiu T. :).